„Aleksandra Marinina (ur.1957) po studiach prawniczych pracowała w moskiewskiej milicji, gdzie zajmowała się badaniami w dziedzinie kryminologii” – dowiadujemy się z wydawałoby się nic nie znaczącego zagięcia okładki kryminału Obraz pośmiertny. Jak bardzo podczas lektury zadziwi nas fakt, że autorka rzeczywiście miała cokolwiek wspólnego z kryminalistyką. Być może jej niezwykły talent polega właśnie na zupełnym niewykorzystaniu swojego zawodowego doświadczenia w pisaniu książki osadzonej w realiach jej byłej profesji…

Zastanawiając się, czy tę książkę w ogóle należy zaliczyć do gatunku kryminału, można dojść do następujących wniosków: jeśli jego istota polega tylko i wyłącznie na zawiązaniu intrygi (poprzez popełnienie morderstwa) i na rozwiązywaniu jej zawiłości, to mamy do czynienia z kryminałem. Jeśli natomiast za jego wyznacznik uznamy budowanie napięcia i nastroju zagrożenia, to zdecydowanie nie możemy zaliczyć Obrazu pośmiertnego do tej kategorii. Przyjmijmy jednak, że mamy do czynienia z kryminałem, prawdopodobnie jedynym z niewielu reprezentantów tego gatunku, podczas lektury którego ani razu nie podnosi nam się puls i nie zapiera dech w piersiach.

Pierwszych emocji spodziewamy się w momencie odkrycia trupa pięknej młodej aktorki. Niestety, jeżeli oczekujemy nastroju grozy, okrucieństwa, zagadki i lejącej się krwi, to nasze oczekiwania nie zostaną zaspokojone. Morderstw w tej książce dokonuje się szybko, łatwo, bezboleśnie i nie w sposób bestialski. Ponadto opisuje się je w czasie przeszłym, nie możemy liczyć zatem na to, że weźmiemy w nich udział i będziemy obserwować czającego się za winklem psychopatycznego mordercę. Wystarczy chwila i nie ma człowieka. Nawet nie zdąży się zająknąć, pisnąć, obronić.

Miejsce zbrodni też nie pomaga w budowaniu nastroju grozy. Atmosfera, jaką tworzy w swojej książce Marinina pozostawia wiele do życzenia – zamiast opisywać ponure, wilgotne, mroczne, rozpadające się moskiewskie blokowiska (bo rzecz dzieje się w Moskwie), obcować z okrucieństwem, patologią, brudem, strachem i korupcją, autorka informuje nas, że zabójstwa dokonano na klatce schodowej, albo w mieszkaniu. Kryminał nie ma nawet znamion mroczności i ciężkości. Moim zdaniem, Marinina nie ma serca do opisów, ogranicza się do dębowych drzwi, gabinetu czy okna.

Nie jesteśmy również w żaden sposób związani z ofiarą morderstwa, nie budzi ona naszej sympatii, a akt zabójstwa jest opisany w sposób tak jałowy, że stajemy się obojętni wobec faktu, kto go dokonał. Zainteresowanie sprawcą wynika jedynie z chęci rozszyfrowania intencji autorki.

Mimo iż cała intryga jest niezwykle naciągana i mamy wrażenie, że gdy śledztwo nagle staje w „martwym punkcie”, udaje się je znowu ruszyć dzięki zupełnie przypadkowym zrządzeniom losu, przy przymknięciu obu oczu możemy uznać, że autorka zachowuje związki przyczynowo-skutkowe i zawiązanie intrygi ku naszemu zaskoczeniu Marininie się udaje. Nie zmienia to jednak faktu, że trudno mówić o spójności pomiędzy poszczególnymi wątkami śledztwa. Być może jedyne napięcie, które odczuwamy, będzie związane z oczekiwaniem, aż to wszystko się „posypie” i… tak też się staje. Autorka traci pod koniec pomysły na to, jak „zszywać” fabularne niedociągnięcia. Zabieg pt. „Śledztwo rozwiązuje się samo, a detektywi tylko to odkrywają” stosowany przez całą powieść ostatecznie nie sprawdza się.

Autorce zdecydowanie brakuje lekkości pióra i błyskotliwości – czujemy, że sili się na kreowanie cynicznych, nietuzinkowych postaci, co znowu wychodzi jej zupełnie nieudolnie. Detektywi są tutaj tak banalni, że obserwowanie zbrodni nie wypacza ich psychiki. Bohaterowie są mozaiką jakichś dziwnych, nie pasujących w ogóle do siebie cech, mają być „luzaccy” i cyniczni tylko dlatego, że piją dużo kawy, palą ogromne ilości papierosów czy lubią się lenić i nie są zwolennikami porannego wstawania w pochmurny, deszczowy dzień. Pomiędzy postaciami nie czujemy żadnej „chemii”, ich rozmowy są zwyczajnie nudne i brzmią sztucznie. Niby to znający się od dawna koledzy z pracy, a w ich dialogach nie pojawia się żargon zawodowy, policyjny cynizm, aluzje do wspólnej przeszłości. Ich relacje są jakby wymuszone i zupełnie nieżyciowe. Z żadnym z bohaterów nie czujemy się związani emocjonalnie, więc nie dość ze cała intryga jest mało interesująca i nie oczekujemy na jej rozwiązanie, to jeszcze nie przywiązujemy się do pobieżnie i płytko skonstruowanych postaci. Intuicja śledcza pojawia się w momentach najbardziej nieodpowiednich i jest siłą, która zlepia i rozwiązuje porozrywane wątki i brak pomysłowości autorki w kwestii wymyślania poszlak i dowodów morderstw. Genialny śledczy w ciągu kilku sekund orientuje się, że macocha ofiary zabójstwa ma romans z jej bratem i dowiaduje się o tym z dopiero co zobaczonego zdjęcia. Cóż za absurd! Pani detektyw intuicyjnie wyczuwa, kto jest zabójcą i od tego momentu w książce nie pojawiają się już żadne wątpliwości czy przypuszczenia, że może to być ktoś inny.

Zaletą książki jest to, że nie odwołuje się do żadnych wyższych wartości, jest prosta, ale nie żenująco moralizatorska, jak wiele współczesnych utworów. Jej nieskomplikowanie, brak spójności i nieskładność wątków nie są rażące, bo wiemy, że to nie jest książka, która ma zmieniać życie i budować światopogląd. W założeniu miał to być trzymający w napięciu intrygujący kryminał, jednak pomysł zupełnie nie sprawdził się. Mimo wszystko nie czujemy gorzkiego posmaku, który towarzyszy lekturze wielu znanych „dzieł” literatury nowoczesnej.

Alicja Blacha

Aleksandra Marinina, Obraz pośmiertny, Tłum. Aleksandra Stronka, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011