….czyli o podnieceniu, egzaltacji, ekscytacji i afekcie w trakcie pewnej teatralnej ekspedycji

Autobus wyruszył (oczywiście nie sam, prowadził go wyjątkowo przystojny Pan Kierowca) z Katowic, po drodze wchłaniał, niczym czarna dziura, ciekawych wrażeń teatronautów. Na każdym przystanku przeliczano pogłowie studenckie. Stawiano ptaszki przy nazwiskach. Okazało się, iż jedna studentka nie ma ptaszka! Dziś wiemy czemu… biedaczka się rozchorowała i w malignie, w mękach i jękach, jęła składać rymy, by dać wyraz swej rozpaczy, niczym Kochanowski po stracie Urszuli:

Lament

Nie pojechała, a tak pojechać chciała,
całe dwa tygodnie o tym myślała,
już się stroiła, i szykowała,
a tu ją wredna grypa w szpony złapała.

Kurowała się, piła lekarstwa, smarowała,
czary odprawiała, zaklinała i płakała,
nic z tego, pech życiem jej rządzi i tyle,

„Uczuć” nie widziała, autobus zostawił ją w tyle.

Smutny to był dzień, pełen żalu i złości,
teatr nie gościł jej, i nie widziała Łodzi,
na nic, zdały się leki babuni nawet,

pozostało jej tylko… skrobnąć  ten lament.
[1]

Pogodziwszy się ze stratami inwentarza, poproszono przystojnego Pana Kierowcę, by powoził ku naszemu przeznaczeniu. Azymut został określony na Łódź Teatr Nowy. Po drodze dwukrotnie została przetestowana gościnność wykwintnej restauracji McDonald’s, frytki i toalety cieszyły się szczególnym zainteresowaniem. Kiedy autobusik (oczywiście nie sam, a przy wydatnym wpływie przystojnego Pana Kierowcy) dotoczył się do Łodzi, na dworze było ciemnawo, nastrojowo, intymnie, zacisznie. Ciasne uliczki, stare kamieniczki, neonowa nazwa teatru. Kilka manewrów do przodu, kilka do tyłu i autobusik (bynajmniej nie sam, a dzięki manipulacjom Pana Kierowcy przy drążku) stanął we właściwym miejscy. Wytrysnęli z niego, rozgorączkowani na myśl o nadchodzących przeżyciach, młodzi, piękni i gotowi na wszystko.

Potem był hol, kolejka, Łodzianki, pamiętające Pierwszą Wielką Reformę Teatru, zdziwione widokiem młodych gniewnych w przybytku Melpomeny. A przecież tak inteligentnie patrzyło nam z oczu…

Sala była na wskroś teatralna: balkon, kurtyna, ciemne deski teatru. Deski teatru! Deski to najwspanialsza jego część. Siedzieć, czekać, aż zaczną po nich stukać artyści swymi na wskroś teatralnymi butami. Ale zanim był stuk, po sali rozszedł się aromat kadzidełek. Widać Rosjanie jarają sobie ziółka za kurtyną dla dodania animuszu. Jeżeli tak się u nich praktykuje grę aktorską to autorka tego skromnego tekstu czuje, że minęła się z powołaniem. Wszyscy pomyśleli w duchu, wciągając woń dalekiego wschodu, że do żadnego domu nie wracają, przyłączają się do artystów z Ulianowska!

Dyrektor Teatru przerwał powszechne niuchanie i wyszedłszy na scenę, wytłumaczył w jakim celu zebraliśmy się tu wszyscy… Pokazał reżysera przedstawienia oraz dyrektora Teatru z Archangielska (uważny czytelniku, szykuje się kolejna biba!), i zabrawszy swą elegancką postawę i bujny fryz a’la „Chopin natchniony”, oddał scenę artystom.

Przed sceną przedefilowało czworo: wysoki pochmurny, czarniawa elegancka, wesoła drobniutka i skromny wzrostem. Wysoki pochmurny podając pomocną dłoń, pomógł wejść na scenę czerniawej eleganckiej, wesołej drobniutkiej, skromnemu wzrostem i sam, już bez niczyjej pomocy, wdrapał się na rzeczone deski. Podeszli do instrumentów muzycznych. Wysoki pochmurny do dużego trójkątnego, czarniawa elegancka do małego trójkątnego, wesoła drobniutka do maleńkiego okrągłego, a skromny wzrostem schował się za akordeonem.

Na scenę wszedł aktor! W kamizelce! (W sensie nie tylko, ale wyglądał w niej niezwykle teatralnie). Dźwięcznie tupiąc teatralnymi butami po deskach teatru podszedł do mikrofonu, stanął i zapatrzył się gdzieś w bok niczym Byron w Grecję. Czeka.

Za nim na scenę wszedł młody (to on pewnie te „kadzidełka” tam…, pomyślała publika). Położył się na ławce przed bramą drewnianą, niczym Werter i westchnął.

Byron zwrócił się po polskiemu do widowni (damy zadrżały, odłożyły lornią i jęły wachlować się, by skryć egzaltację). Okazuje się, iż reżyser, tu cytat: „zmusza ich [w sensie – aktorów] grać słowa Czechowa”.

Słowa zostały zagrane. Była Niekrasiwaja, która zakochała się w Niekumatym, były trzy Psiapsiółki Niekrasiwej i Miszka. Prawdziwy Miszka! (W sensie – w przebraniu.) Było improwizowane lotnisko i żurawie, które nie chciały wylądować (nie było wśród nich Wrony). Wszystkiemu wtórowała muzyka, w wykonaniu wysokiego pochmurnego, czarniawej eleganckiej, wesołej drobniutkiej i skromnego wzrostem.

Autorka niniejszego tekstu nie pamięta już, jak się rzecz skończyła, ale zdaje się znajomość nie została skonsumowana, mimo desperackich prób Niekrasiwej. Szkoda, bo już pantalony były pokazane, lecz Niekumatego Niekrasiwaja zamiast rozbierać, ubrała w uszatkę, rękawice i buciory. Widać, biedaczka, nie bardzo wiedziała, o co w tych rzeczach chodzi.

Potem była przerwa. Naród odbył pielgrzymkę: sala – hol – schody – toaleta – schody – hol – sala.

Rozpoczęła się część niespodziankowa: wysoki pochmurny, czarniawa elegancka, wesoła drobniutka i skromny wzrostem zagrali koncert. Byli niczym driada, gnomik, elf i olbrzym, i zamiast grać, czarowali. Publika dała się zaczarować, była magicznie oczarowana, opętana, urzeczona i zaklęta. A gdy uszu ich dobiegła melodia „szła dzieweczka…” emocje przemieniły się w gromkie brawa.

Skończyło się… Jak mogło?!

Teatronauci, pstryknęli sobie słitaśną focię w holu i udali się do autobusiku. Pan Kierowca czekał w szoferce, niczym Roszpunka w wieży. Autobusik ruszył (oczywiście nie sam, przystojny Pan Kierowca nacisnął odpowiednie guziczki, pociągnął odpowiednie drążki, wprawną ręką, czule nakłaniał autobusik do poruszania się) i zawiózł teatronautów do bazy-matki.

Poszczęściło się tym, którzy pomieszkują w akademiku, bowiem ci, którzy wrócili do domu mieli zapewne przechlapane, gdy rodzicielki poczuły kadzidełkowy zapach Teatru Nowego w Łodzi.

***

Wszystkim serdecznie dziękujemy i…
…do zobaczenia w teatrze! :)

_____

[1] J.B., wiersz zamieszczony za zgodą autora.