Pod koniec lat 80. Moskwa — stolica podupadającego, wielonarodowego imperium — tonie w wodach Gorbaczowowskiej pierestrojki. Kilkunastomilionowe miasto nie wie jeszcze, co je czeka — nie wie, czy traktować poważnie to, co dzieje się na Kremlu, nie wie, jak ujarzmić wszystkie żywioły, które imperium zła zdążyło już spoić w swoim olbrzymim cielsku.
W tej Moskwie, w akademiku wysławianego pod niebiosa Litinstytutu, żyje Otton von F. — zaglądający nazbyt często do kieliszka ukraiński poeta, potomek zdrajców narodu w prostej linii (co potwierdza przecież jego nazwisko), wierny poddany jedynego legalnego, panującego w jakiejś specyficznej, niemal onirycznej przestrzeni, Króla Ukrainy. Właśnie Otton von F., który równie dobrze mógłby być przecież Iwanem Iwanowiczem, ale wcale nim nie jest, oprowadza czytelnika po zakamarkach zdewastowanego i chylącego się ku upadkowi Trzeciego Rzymu.
Przed tym nowym Achillesem, ruszającym na podbój mitycznej Troi, otwiera się przestrzeń znana jedynie z filmów grozy najwyższej próby. Miasto, które nie wierzy łzom, nie ma problemów z uwierzeniem w żyjące trupy, wyruszające po porcję wódki na jedną ze skrzętnie ukrytych melin (przeklęta Gorbaczowowska prohibicja!), aprobuje istnienie tajnych ciągów komunikacyjnych dla włodarzy Kremla i obradowanie na swoim terytorium siódemki umarlaków, podejmujących decyzję dotyczące przyszłości świata. Moskwa to nie miasteczko Salem, dla niej nie ma niczego niemożliwego i po krótkiej podroży, ramię w ramię z Ottonem, nic już czytelnika zdziwić nie może.
Główny bohater, żyjący z zombie i przedstawicielami różnego typu patologii za pan brat, nie potrafi sobie poradzić jedynie z przedstawicielami państwowych służb bezpieczeństwa, których oddech ciągle czuje na swoim karku. Bo o ile elementy horroru traktować możemy z przymrużeniem oka, a nawet możliwa jest dobra zabawa podczas rozwikływania zagadek nierealnego świata (nie bez przyczyny Dariusz Nowacki w „Polityce” stwierdził, że Moscoviada to nie powieść grozy, a księga śmiechu), nie możemy tego zrobić z polityczno-społecznymi realiami, które aż nazbyt wyraźnie rysują się na tym niesamowitym, fantasmagorycznym tle. Zabieg zastosowany przez Andruchowycza do złudzenia przypomina ten, który w Mistrzu i Małgorzacie wykorzystał inny mistrz pióra, Michaił Bułhakow. Groza spod znaku kota Behemota nie jest straszna, jest znakomitą płaszczyzną odbioru, wirtuozyjną próbą przedstawienia rozpadu i degradacji rzeczywistości otaczającej bohatera literackiego.
Wszechotaczający czytelnika absurd gwarantuje mu emocjonalny rollercoster — od śmiechu do bólu, od euforii po ostateczną irytację, od pijaństwa do najcięższego kaca. Taka właśnie, drodzy państwo, jest Moskwa Andruchowycza — są w niej wytrawni kieszonkowcy, udający w toaletach pederastów, są KGB-iści ochraniający arcytajny wiec truposzów, są przejścia wiodące ze sklepu z zabawkami do najbardziej ukrytych miejsc na świecie.
Moskiewskie wojaże Ottona to próby odnalezienia się w cielsku miasta — próby zachowania ludzkich odruchów w społeczeństwie pozbawionym wartości, próby udzielenia odpowiedzi na jeszcze niepostawione pytania. Realność, mimo teoretycznej liberalizacji systemu, wciąż przeraża. KGB nie różni się niczym od swojej dumnej babki CzeKi i stara się opleść młodego literata swoimi mackami, tytuły i partyjne przywileje wciąż liczą się bardziej od umiejętności i wiedzy, a pijaństwo i narkomania, pomimo rozpaczliwie wprowadzanych prohibicyjnych ustaw i dekretów, rozwijają się w drastycznym tempie.
Na szczególną uwagę zasługuje niezwykle odważna, nieszablonowa forma narracji. Jurij Andruchowycz zręcznie przełącza się między kolejnymi osobami liczby pojedynczej, wplata czytelnika w swój świat, w jego ręce oddaje losy bohatera, każe mu z nim pić i wpadać w kolejne tarapaty, pozwala mu w pełni odczuć potęgę i słabość Moskwy.
Gdzieś na boku powstają tylko dwa, niesłychanie ważne, chociaż pozornie odległe od siebie pytania. Pierwsze z nich dotyczy kryzysu procesu twórczego, który niejako rozgrywa się na oczach czytelnika (w końcu Otton T. to literat), drugie— odradzania się zniewolonych przez Związek Radziecki narodowości. Ta powieść to manifest, ostateczne uderzenie w gliniane nogi kolosa. Ukraińskość Andruchowycza jest żywa i dojmująca, skupia w sobie w jakiś przedziwny sposób szarą, moskiewską rzeczywistość, daje nadzieję na nowe rozdanie — na absolutnie nowy początek, którego realizację dopiero dziś, po latach, możemy ocenić.
Paweł Łaniewski
Jurij Andruchowycz, Moscoviada, tłum. Przemysław Tomanek, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.