Michaił Chodorkowski stał się dla Polaków kimś więcej niż naftowym potentatem, miliarderem i najsłynniejszym rosyjskim więźniem. Stał się symbolem nowej Rosji – Rosji opozycyjnej wobec zjednoczonych sił Putina i Miedwiediewa, Rosji demokratycznej i praworządnej, integrującej się z Europą i identyfikującej się z jej wartościami. Tak silna pozycja prezesa Jukosu jest efektem wielu lat jego politycznej działalności. Młody przedsiębiorca jeszcze w latach 90. stał się słynny dzięki finansowaniu nie tylko Kremla – co do tej pory było standardem w kręgach rosyjskich oligarchów, ale również partii opozycyjnych. Tak rozpoczęta niebezpieczna gra z władzą w osobie samego Władimira Władimirowicza Putina, zakończyła się dla biznesmena tragicznie – długim, bo aż ośmioletnim wyrokiem odsiadywanym w syberyjskich łagrach.
W ten sposób Władimir Putin stworzył kolejnego męczennika systemu. Męczennika niezwykle groźnego, bo w przeciwieństwie do Litwinienki czy Politkowskiej, Chodorkowski nie tylko pozostał przy życiu, ale zachował również część dawnych wpływów i majątku. Co więcej, jak każdy męczennik, stał się obiektem kultu i fetyszyzacji. Dla części liberalnej Rosji jest nadzieją na inny, bardziej demokratyczny kraj. Jak wielu Rosjan wierzy dziś w Chodorkowskiego? Ostatnio w kilkunastomilionowej Moskwie organizacja Otwarta Moskwa, której patronuje były już więzień Putina, zebrała na swoim wiecu przeciwko wojnie na Ukrainie ok. 26 tysięcy ludzi.
Na większą liczbę oddanych fanów Chodorkowski może jednak liczyć na Zachodzie – państwa Europy Zachodniej z chęcią goszczą go u siebie (po odsiedzeniu wyroku miliarder od razu wyjechał z Rosji) i widzą w nim nadzieję na zniszczenie obozu rządzącego na Kremlu.
Niestety, efektem ubocznym każdej fetyszyzacji jest zakaz polemiki z obiektem adoracji. Zachodnia propaganda operuje czernią i bielą: każdy, kto zgadza się z dyktatorem jest jej zdaniem zły, każdy kto z nim walczy – dobry. W tym systemie brakuje miejsca na szarość i bałagan obecne w Rosji lat 90. – okresie wzrostu potęgi Chodorkowskiego i całej klasy oligarchów. Szef Jukosu, tak jak państwo w którym przyszło mu żyć, nie są i nigdy nie byli krystalicznie czyści, dlatego też wystawianie im laurek teraz, w momencie, w którym nie zrozumieliśmy ich jeszcze do końca, jest krzywdzące nie tylko dla nich, ale przede wszystkim dla opinii międzynarodowej.
Taką laurką jest niestety książka Portrety z łagru – i żadna w tym wina Chodorkowskiego, winne jest tylko głęboko zakorzenione nierozumienie Rosji (celowo nie używam słowa rusofobia, bo mam nadzieję, że nie wynika ono z niej) i mesjanistyczna postawa niektórych środowisk, które chcą nieść swoje wartości nawet tam, gdzie się od nich odżegnują na wszystkie możliwe sposoby.
Malutka i cieniutka, 150-stronicowa pozycja, spojona niezwykle estetyczną, twardą okładką formatu 127 x 160 mm nie może się bowiem obronić pod żadnym innym względem, niż tym, którego w tak ważnej książce być w ogóle nie powinno – względem ideologicznym. Same zapiski szefa Jukosu, mieszczące się na 100 stronach, nie mają wartości ani literackiej, ani dokumentalnej. Owszem, opisują w bardzo obrazowy sposób realia panujące w rosyjskich więzieniach. Nie brakuje tu scen pełnych przemocy i nadużyć władzy, problem jest jednak jeden – to wszystko w literaturze rosyjskiej już było. Oczywiście, porównywanie moskiewskiego biznesmena z Sołżenicynem czy Szałamowem jest pomysłem dość karkołomnym. Pytanie jednak brzmi – po co polski czytelnik miałby sięgnąć po ten tekst? Jeśli chciałby dzięki niemu lepiej poznać postać samego Chodorkowskiego, to istnieją już na rynku bardziej wyczerpujące i lepiej napisane pozycje, jeśli chciałby przeczytać kilka naprawdę dobrych „portretów z łagru”, to powinien zwrócić się do Sołżenicyna i jego Archipelagu GUŁag czy Jednego dnia Iwana Denisowicza. Więzienia opisywane przez Chodorkowskiego i tak są bliźniaczo podobne do tych, w których swoje wyroki odsiadywali jego wielcy poprzednicy, a opisywane przez niego osoby i nadużycia ze strony władzy nie powinny być dla polskiego czytelnika, zaznajomionego choćby z tekstami Jacka Hugo-Badera czy Barbary Włodarczyk, żadnym zaskoczeniem. Poza tym – co wydaje się być jasne, w przeciwieństwie do wyżej wymienionych, książka nie zachwyca artystyczną warstwą tekstu.
Ale to wszystko nie jest tak naprawdę ważne, nie o Chodorkowskiego chodzi bowiem w tej książeczce. Jest ona swoistym dodatkiem do nagrody, którą Michaił Borisowicz otrzymał w 2013 roku z rąk prezydenta Wałęsy. Jest płaszczyzną, w której środowisko zafascynowane miliarderem i jego walką z Putinem mogło wyrazić swoje uwielbienie i nadzieje z nim związane.
Właśnie dlatego książeczka rozpoczyna się od 12-stronicowego przedruku przemowy, jaką Jan Krzysztof Bielecki wygłosił podczas uroczystości, na której, na ręce syna Chodorkowskiego – Pawła, złożona została Nagroda im. Lecha Wałęsy. Już jej tytuł – Rockefeller, który stał się Mandelą – jest bardzo wymowny, to najzwyczajniejsza w świecie inwokacja, a więc podniosły zwrot do „muzy, bóstwa, lub duchowego patrona z prośba o natchnienie, pomoc w tworzeniu dzieła” (za Wikipedią). Później następuje krótka wstawka na felietony potentata naftowego (19-115), ale strony 117- 150 są już przeznaczone na listy, które Chodorkowski jeszcze w więzieniu wymieniał z Adamem Michnikiem. Materiał wydaje się całkiem obiecujący, ale taki nie jest. Korespondencja pomiędzy dwoma opozycjonistami wypełniona jest truizmami, oklepanymi sloganami i wzajemną wymianą uprzejmości, występującą mniej więcej co trzy linijki. Rzecz to niewątpliwie ciekawa, ale jako dodatek do gazety, a nie jako prawie samodzielna pozycja.
Książeczkę tę można streścić jednym zdaniem, tym samym, którym Kapituła Nagrody im. Lecha Wałęsy uzasadniła przyznanie jej Chodorkowskiemu: „Za odwagę w krzewieniu wartości społeczeństwa obywatelskiego, determinację w tworzeniu fundamentów wolności gospodarczej oraz za nieprzejednaną postawę w walce o sprawiedliwość i ludzką godność”. Interpretację tych słów pozostawiam czytelnikom.
Szkoda, że ta publikacja ujrzała światło dzienne w tym niezwykle burzliwym okresie. Szkoda, że nie poprzedziła jej długa i wyczerpująca dyskusja nie tylko na temat rządów Putina, ale i całej współczesnej Rosji, w której krajobraz Michaił Chodorkowski niewątpliwie się wpisuje. Dopiero bogatsi o wiedzę i doświadczenia, płynące z takiej debaty, moglibyśmy świadomie kształtować swoją opinię na temat słynnej sprawy Jukosu i uwarunkowań rosyjskiej gospodarki, tylko wtedy moglibyśmy świadomie wybierać źródła i kreować osądy. Wtedy ta recenzja wyglądałaby zupełnie inaczej. Teraz Portrety z Łagru można odczytywać tylko jako próbę manipulowania czytelnikiem poprzez przekazywanie półprawdy i ogłupianie go sloganami. Na szczęście, na poważną rozmowę na temat Rosji Chodorkowskiego wciąż nie jest za późno i mam nadzieję, że będzie nam dane w niej uczestniczyć.
Paweł Łaniewski
Michaił Chodorkowski, Portrety z łagru, tłum. Sowińska Agnieszka, Radziwon Marek, Wydawnictwo AGORA SA, Warszawa 2014.