Jest przeraźliwie zimno. Od pierwszej strony. Człowiek bezwiednie robi sobie kolejne gorące herbaty i łapie się na tym, że przytula plecy do kaloryfera. Minus piętnaście stopni to tutaj jedynie symboliczny chłód. Kołyma Jacka Hugo-Badera jest krainą straszną i tajemniczą. Jest piekłem, w którym wszystko skuwa lód. Jednocześnie jednak kusi, pociąga. Każe gnać wciąż do przodu, by dotknąć i odkryć kolejne sekrety.

To jakby dwie książki w jednej, o czym już na początku informuje autor. Pisany w podróży i wysyłany stopniowo do „Gazety Wyborczej” dziennik przeplatają portrety „paputczików”, czyli towarzyszy wyprawy Hugo-Badera. To dziesiątki historii ludzi mieszkających wzdłuż ponad dwutysięcznego Traktu Kołymskiego. Choć ludzi tych różni prawie wszystko, od wieku po wykształcenie, to jest w tych historiach jakiś wspólny, ważny element, jakiś rodzaj smutku, jakby Kołyma nie mogła wciąż uciec od cienia, jaki rzuca na nią jej straszna historia.

Hugo-Bader mówi: „biegun okrucieństwa”, „koszmar dwudziestego wieku, najstraszniejsza wyspa Archipelagu Gułag, ruska golgota, białe krematorium”. Pisze: „Policzyłem, że gdyby wszystkie ofiary kołymskich łagrów epoki Stalina położyć jedna za drugą [na Trakcie Kołymskim] to by się nie zmieściły”. Trakt Kołymski ma 2025 kilometrów. Dlatego autor, choć nie szuka historii, wciąż jej dotyka. Niemal każda opowieść, jaką słyszy, zaczyna się od sowieckiego łagru. Dzienniki Kołymskie to jak historia tysięcy nieszczęść.

Pośród tych nieszczęść, mrozu i strachu pojawiają się i błyski, zupełnie jak samorodki złota, które rodzi wiecznie zmarznięta kołymska ziemia. To dziwacy, ekscentrycy, stworzeni przez najsurowszą część Rosji. Szamanka Dora, która wie wszystko o wszystkich. To ona zdecydowała, jak będzie wyglądała okładka książki z Kołymy, bo widziała ją już dawno. Natalia Nikołajewna, córka Jeżowa, bestialskiego szefa sowieckiej bezpieki, której historia jest jedną z najbardziej wzruszających i nieoczywistych w całym zbiorze. Wreszcie – trzydziestoletni odkrywca Niurgun Filipow, twórca maszyny odmładzająco-zmądrzającej. Testy urządzenia przeprowadzał na własnym ojcu, który w końcu odmówił udziału w eksperymentach, polegały one bowiem na podłączaniu go do prądu. Niurgun utrzymuje jednak, że decyzja ojca była niesłuszna, ponieważ jeszcze chwilę, a ojciec doświadczyłby cudownego działania maszyny.

Dzienniki kołymskie to reportaż mistrzowski. Niech o umiejętnościach autora świadczy fakt, że oligarcha Aleksandr Basanski – niegdyś podpułkownik w radzieckim wywiadzie – traktuje Hugo-Badera jak agenta wywiadu. W żadnego dziennikarza nie chce uwierzyć. „Naprawdę widać, że skończyliście akademię wywiadu – mówi. – Cały czas mnie sprawdzacie”. Do końca nie zmienia zdania.

Jest w tej niewielkiej książce zaklęta jakaś część prawdziwej Rosji, a nie jej marne odbicie. Jest ona obecna nie tylko w ludziach, zdjęciach, ale i w języku. Rusycyzmów spotkamy bardzo wiele i jest to zabieg cudowny. Hugo-Bader przemyca słówka, słóweczka i całe zwroty, i udaje mu się nam wmówić, że czytamy tę książkę po rosyjsku. I wszystko rozumiemy doskonale.

Madlena Szeliga

Dzienniki kołymskie, Jacek Hugo-Bader, wyd. Czarne, Wołowiec 2011